Rok 1993. Znajoma wybrała się na kilkudniową wycieczkę do Paryża . Niecierpliwie oczekiwałyśmy w gronie koleżanek na jej powrót i opowieści z wyprawy .W końcu wróciła .
Relacja z Paryża były mniej więcej takie :
- mieszkaliśmy w małym hotelu , daleko od centrum
-śniadanie było w cenie pokoju ( kawa z ekspresu i jakieś słodkie rogaliki )
-na obiady i kolacje chodziliśmy na kebab , albo frytki
-kupiłam 3 bluzki - o takie
-i taką torebkę
-no i ekstra buty
- perfumy ! powąchajcie !
-lakier do paznokci
A dla córek …ble …ble … ble …Ogólnie było bardzo ciekawie .
Słucham , słucham i aż mnie trzęsie .W końcu nie wytrzymałam : Gosiu ! A nad Sekwaną byłaś ?-Nie .Bukinistów widziałaś ?-Eeee . A na Placu Pigalle ? W Katedrze Notr Dame ?Na Polach Elizejskich ? W Luwrze ? W Wersalu ? Nie ! nie ! nie ! Z nieśmiałą nadzieją pytam -a zupę cebulową jadłaś ? Nie .
Dobrze , że mnie na tej wycieczce nie było . Popsuła bym wszelkie plany . Upierała bym się , że bluzkę można sobie kupić w kraju , a w Paryżu to lepiej iść do muzeum . Bo Paryż to jest Paryż ! Trzeba go chłonąć wszystkimi zmysłami , a nie latać po sklepach . Z tej wściekłości wróciłam do domu i natychmiast ugotowałam zupę cebulową . Nie była to ta jadana w Paryżu o świcie , ale wyciągnęłam sobie przewodnik po Luwrze i gapiąc się na zagadkowy uśmiech Mona Lisy objadałam się zupą cebulową przegryzając ją grzanką z bagietki ,popijając białym winem i słuchając Edith Piaf . Zwiedzałam Paryż po swojemu .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz